Zupełnie ignorowałam makroskładniki. Nie żeby specjalnie. Po prostu nie wiedziałam, że to tak istotne. Wydawało mi się, że liczenie makro to jakaś wielka filozofia i na pewno tego nie ogarnę. A tu wystarczy ściągnąć aplikację typu Fitatu i po kłopocie. Niemal wszystko liczy się za nas, a my mamy pewność, że nasza dieta jest zbilansowana. Nie powinniśmy stanowić o sobie, gdy rujnujemy swoje zdrowie na własne życzenie.
ODŻYWIANIE SIĘ TRAKTOWAŁAM JAK OBOWIĄZEK, A NIE PRZYJEMNOŚĆ.
Wyraźnie rozgraniczałam „zdrowe jedzenie”, od takiego „dla przyjemności” jak na przykład słodycze. Dlatego szybko zniechęcałam się do codziennych zbilansowanych posiłków, a rozglądałam się za słodkościami czy jakimś małym fast foodem. Teraz staram się, aby moje dieta dostarczała mi także przyjemności, smaków, które lubię, a nie tylko było zbilansowana.
NIE SŁUCHAŁAM SWOJEGO CIAŁA.
Często miałam ochotę na jakieś małe odstępstwo od diety czy zwyczajnie pyszny posiłek przygotowany przez moją mamę, który najzwyczajniej w świecie miał więcej kalorii. Omijałam go, bo przecież co to się stanie jak wcisnę na kolację placki ziemniaczane z gulaszem. Powstrzymywałam swoje chęci na zjedzenie różnych dań, które w mojej opinii były „nieodpowiednie”. DZIELIŁAM JEDZENIE NA TO DOPUSZCZALNE I ABSOLUTNIE ZAKAZANE, ZŁE. Kończyło się to dla mnie tak, że dieta zaczęła być udręką, a nie przyjemnością, bo stawiałam na rygor wobec siebie i mnóstwo obostrzeń. Po co?
JADAŁAM ZA MAŁO.
Dopiero mój trener uświadomił mi, że 1600 kcal na dzień to wcale nie luksus, ale podstawa, abym egzystowała. Gdy mam dzień treningowy powinnam jeść nawet do 2300 kcal, a w dzień powszedni 1800 kcal. W dodatku przy takiej ilości kalorii nawet… chudnę 😉 Ja całe życie oscylowałam w okolicach 1600 kcal i dziwiłam się czemu czasem nie mam energii. Potem byłam wygłodniała i rzucałam się na co popadnie znacznie przekraczając moją dzienną, starannie wyliczoną dawkę. I tak w kółko.
JEDZ DOBRZE POD WZGLĘDEM JAKOŚCI.
Pokarm, jaki spożywamy jest bardzo ważny. Czasem na promocjach skusiłam się na coś pozornie niskokalorycznego, ale o średnim składzie z mnóstwem konserwantów. Nie unikałam też przetworzonej żywności, byle byłaby mało kaloryczna. To był błąd. Wprawdzie już od jakiegoś czasu staram się, aby moje posiłki były jak najlepsze pod względem jakości, ale nadal w tej kwestii się pilnuję. Czasem warto nawet zapłacić więcej, a mieć pewność, że nasz posiłek pochodzi z dobrej jakości, naturalnych produktów.
Czasem ZMUSZAŁAM SIĘ DO PRODUKTÓW, KTÓRE MI NIE SMAKOWAŁY, bo było przecież „zdrowe” czy „modne”. To głupie podejście. Każdy z nas ma indywidualny smak, a jedzenie ma być dla niego także przyjemnością, a nie torturą. Nie musimy zmuszać się do jarmużu czy szpinaku, jeśli na sam jego widok robi nam się niedobrze (akurat jarmuż i szpinak to tylko przykład, bo je lubię).